Kontrola biletow. Siedzimy w przedziale z mloda dziewcyzna o nieokreslonej narodowosci. Urodzona w Timisoarze (Rumunia), mieszka z rodzicami w Niemczech biegle wlada jezykiem wegierskim. Kontroler mocno opalony z kolczykiem w uchu sprawdza nasze bilety i bardzo duzo przy tym mowi wzburzonym glosem.
Dziewczyna tlumaczy. Kontroler slusznie podejrzewa, ze chcemy przejechac do Rumuni a bilet mamy tylko do ostatniej wegierskiej stacji. Jest natarczywy, pytam go ile kosztuje bilet z Loskoshazy to Cirtuci (pierwsza stacja w Rumuni) odpowiada, ze jezeli jedziemy do Rumuni musimy kupic bilet miedzynarodowy na cala trase. Wysmiewamy go i potwierdzamy, ze jedzemy do Loskoshazy on zapewnia, ze przypilnuje abysmy tam wysiedli. Troche nas to martwi, facet wydaje sie nie zartowac a nie chcieli bysmy opuszczac pociagu o godz 3.20 na malenkiej satacji na krancu Wegier.
Pociag stoi w Loskoshaza 20 minut. Kontroler nie pojawia sie, pociag rusza. Zblizamy sie do Curtici. Nie mamy biletow ani waluty rumunskiej (lej). Po krotkich i spokojnych pertraktacjach z rumunskimi kontrolerami udaje sie zaplacic 20 EUR za bilet dla 3 osob do Devy (czyli troche mniej niz cena biletu w kasie).
Jest godzina 6.30 zblizamy sie do Devy, pierwsze promienie slonca, pociag przejezdza bardzo blisko elektrowni. Para wyrzucana z ogromnych kominow i chlodne swiatlo poranka tworza apokaliptyczny widok. Deva budzi sie ze snu, odrapane budynki, chaos wokol dworca kolejowego, mikrobusy, taksowki, ludzi i psy. Wszystko wymieszane. Pomiedzy zielonymi kszeslami a dachem kryjacym peron wschodzi slonce. Jestesmy w Rumuni.
Aleja na wprost dworca przecina szpetne blokowisko. Szukamy kantoru i mapy gor. Wszystko bedzie otwarte od 9. Jedynie rynek juz dziala. Baklazany, kapusta, papryka, arbuzy i brzoskwinie. Dziwne, owoce sa niewiele tansze niz w Polsce, winogron jest niewiele.