Przylot do Doha około 5:00 rano, odpoczynek na leżankach do 8:00.
Wyjście z lotniska, wiza on arrival w paszporcie (darmowa), zaraz obok wiz do Izraela.
Butelka z piołunówką trafia do depozytu, za pokwitowaniem wypisanym odręcznie pięknym arabskim alfabatem. Do odbioru po powrocie w innym pokoju, w obszarze za kontrolą bezpieczeństwa, ciekawe czy tam dotrze, mam na to papier i jestem dobrej mysli.
Bilet całodobowy na komunkację miejską około 6$. Autobusem do centrum Doha, jeszcze dwóch pasażerów i kierowca Nepalczyk, jak on sie musi nudzić na tych prostych drogach, z bliską zera różnicą wzniesień, bez ostrych zakrętów gdzieś tam nad urwiskiem.
Zaczynam od sztucznej wyspy Pearl-Qatar, najbardziej oddalona od lotniska część miasta. Gorąco, na ulicach prawie nie ma ludzi, idę w cieniu jeśli jest taka możliwość, wysokie budynki mieszkalne zakończone apartamentami o kształcie pałaców.
Odpuszczam centrum biurowe, jadę prosto na bazar Souq Waqif. Pora obiadowa, większość straganów zamknięta. Znalazłem hinduską knajpkę dla miejscowych robotników, aromatyczna herbata z mlekiem, potrawka z soczewicy zagryzana plackiem, mała porcja za 5 zł, to jedzą w przerwie budowlańcy z Indii.
Dawniej poławiano tu perły, na pamiątkę stoi rzeźba muszli z perłą. Spacer po przystani na końcu dziwna dmuchana postać i widok na wieżowce, które z bliska oglądałem tylko przez szybę autobusu.
Wracam na lotnisko. Jeszcze cztery godziny do wylotu. Jeszcze jeden autobus, tym razem w drugą stronę do mniejszego tradycyjnego miasta. Atrakcją miał być stary bazar przylegający do plaży. Plaża i bazar odcięte od miasta przez remont drogi. Nie dotarłem tam. Chwila do zachodu słońca, kilka zdjęć najbardziej okazałych budynków i nawoływanie z minaretów, dotarło do mnie gdzie tak naprawdę jestem.